Październik z literaturą klasyczną
Jesień jest moim zdaniem najlepszym miesiącem na sięgnięcie po coś innego niż literatura współczesna. Kojarzy mi się z herbatą, kocykiem i starą książką pachnącą zżółkłym papierem. Z tego też względu październik był u mnie miesiącem przepełnionym klasykami. Ze względu na to, że przeczytałam 12 książek klasycznych, postaram się ten wpis podzielić na kilka postów, żeby Was nie zanudzić ścianą tekstu 😉
Wspomnienia z domu umarłych
Ten pełen złota, czerwieni i brązu miesiąc, owocujący w liczne spacery po Łazienkach Królewskich i gofry z cukrem pudrem, zaczynałam z Dostojewskim. Po tym, jak na początku maja zachwycałam się Braćmi Karamazow, postanowiłam sięgnąć po wcześniejszą książkę tego autora: Wspomnienia z domu umarłych. Kiedy zaczynałam ją czytać, nie wiedziałam jeszcze, w którym roku została ona wydana, ale moją pierwszą myślą było, że to jest ewidentnie jedna z wcześniejszych książek autora, napisana jeszcze przed Braćmi Karamazow (pisaną w latach 1878 - 1880), przed znaną wszystkim Zbrodnią i karą (publikowaną w odcinkach w 1866). To jest widoczne w powieści — że kunszt pisarski autora nie był jeszcze na takim poziome, co w jego późniejszych dziełach. Z drugiej strony jest to chyba jedna z najbardziej osobistych powieści Dostojewskiego.
Książka pisana jest w formie zapisków człowieka skazanego na 10 lat ciężkich robót. Przedstawia on różne momenty życia na katordze, opisuje jego codzienność, podejmowane roboty, atmosferę panującą w barakach, relacje z innymi więźniami oraz ich przeszłość. Poznaje ludzi, z którymi nawiązuje przyjaźnie i ludzi, do których pała niechęcią, poznaje osoby chętne do pomocy, ale też takie, które zwaliliby całą robotę (czy też winę za pewne działania) na barki kogoś innego.
Ta książka stanowi pewien wgląd w postępowanie człowieka funkcjonującego w trudnych warunkach oraz to, jak otoczenie wpływa na jego zachowanie — jak różne mogą być reakcje różnych osób znajdujących się w podobnej sytuacji. Nie powiem, że czytało się ją łatwo i przyjemnie, bo to nie jest łatwa książka. Niesie ze sobą duży bagaż emocjonalny, który każdy czytelnik odbierze nieco inaczej.
Kiedy skończyłam ją czytać, po głowie chodziła mi jedna myśl: że gdyby to była pierwsza książka Dostojewskiego, jaką bym przeczytała, byłabym tą książką zachwycona, uznałabym, że jest to coś wyjątkowego, rzetelnego i bardzo osobistego. Jak już pewnie zauważyliście, pojawia się pewne: „ale” — chcąc nie chcąc, patrzyłam na tę książkę trochę przez pryzmat dwóch późniejszych powieści tego autora, których lekturę miałam już za sobą i — kurczę, no! — jest spora różnica między Braćmi Karamazow a Wspomnieniami z domu umarłych (bardzo pana przepraszam, panie Dostojewski), czy to w języku i sposobie pisania, czy to w nakreślonych postaciach. Dostojewski przyzwyczaił mnie do bardzo złożonych osobowości, przepełnionych wewnętrznymi sprzecznościami, balansujących między szczęściem a nieszczęściem, sumieniem a potrzebami, a we Wspomnieniach z domu umarłych właśnie tego mi chyba zabrakło.
(Oczywiście, ja tej książce nie ubliżam — nie drzyjcie ze mną kotów 😉).
Bracia Lwie Serce
Po Wspomnieniach z domu umarłych potrzebowałam chyba czegoś lekkiego i szybkiego i dlatego sięgnęłam po rozgrywającą się w fantastycznej krainie Nangijali książkę autorstwa Astrid Lindgren Bracia Lwie Serce. Jest to książka obracająca się z baśniowych klimatach napisana przez autorkę książek mojego dzieciństwa (Pipi Pończoszanka, Dzieci z Bullerbyn). O czym opowiada? O miłości, o odwadze, o pokonywaniu własnych słabości. Nie użyłabym tu słowa, które właśnie chodzi mi po głowie (moralizatorska), bo to słowo ma raczej negatywny wydźwięk, ale jest to poniekąd książka, która ma na celu przedstawienie młodszym osobom takich wartości jak braterska miłość, jak poświęcenie, jak potrzeba walki o słuszne sprawy. Za serią pędzących zdarzeń stoi wiele ukrytych mądrości: że nie można się poddawać, że należy wierzyć we własne zdolności, że jeżeli coś jest warte tego, żeby o to walczyć, to mimo wszelkich przeciwności, trzeba tę walkę podjąć.
Czytało się naprawdę przyjemnie i mimo że nie jestem grupą docelową, do której skierowane są wartości, jakie przekazuje ta książka, to muszę przyznać, że potrafiła ona chwycić za serce.
20.000 mil podmorskiej żeglugi
Czy macie książkę, która kojarzy Wam się z jakimś wydarzeniem z Waszego życia? 😉 20.000 mil podmorskiej żeglugi kojarzy mi się z Półmaratonem Warszawskim, w którym nie pobiegłam, bo moje przygotowanie do niego graniczyło z zerem. W zamian za to spędziłam tamten słoneczny dzień na skarpie przy Fontannach i czytałam książkę Juliusza Verne, autora W 80 dni dookoła świata.
Patrząc z perspektywy czasu, ta książka nie została ze mną na długo, podobała mi się w chwili, kiedy ją czytałam, ale trochę przeze mnie przeleciała, wpadła i wypadła i szerze mówiąc — nie wiem, czy cokolwiek z niej wyniosłam. Też tak czasem macie?
Potrafię Wam nakreślić zarys fabuły, potrafię przedstawić Wam bohaterów, ale: czego się z tej książki dowiedziałam?, co mi się w niej podobało?, komu bym ją poleciła? — przyznam, że nie wiem.
Ciężko mi nawet jasno określić gatunek tej książki: trochę przygodowa, trochę science fiction; język — barwny, ale nie każdemu przypadnie do gustu ze względu na częste opisy wymysłów techniki, praw rządzących przyrodą, zapiski szerokości geograficznych, na których znajduje się statek podwodny „Nautilus”.
Próbka takich fragmentów:
Było więc rzeczą niezbędną porozumieć się z istotami zamkniętymi w tej maszynie. Szukałem tedy pod stopami naszymi otworu, klapy, „dziury wejściowej”, wyrażając się technicznie, ale szeregi nitów mocno wiążących z sobą blachy pancerza, ciągnęły się wyraźnie i jednostajnie.
„Nautilus” pływał wśród pokładów wody nafosforyzowanych, a tym więcej błyszczących, że je otaczały pokłady ciemne. Fosforyzacja ta pochodziła od niezliczonych ciałek świetlnych, których blask wzmagał się przy tarciu o metalowy pancerz statku. Wówczas jakby błyskawice tryskały z tych błamów świetlnych niby strugi ołowiu roztopionego w piecu ognistym albo masy metaliczne rozżarzone do białości. To różne iskrzenie się czyniło dla oczu wrażenie tła świetlnego, przeszywanego ognistymi pociskami; światło zamieniało się w cień tam, gdzie żadnego cienia nie było. Nie było to już łagodne promieniowanie zwykłego naszego światła; była to potęga niezwykła i ruch niezwyczajny! Widać było, że światło żyje.
Rozumiecie, o co mi chodzi? Docelowo to miała być, zdaje się, książka dla dzieci i rozumiem — 1870 rok i te sprawy — ale: poważnie?; dzieci to czytały? Ja, czytając o szeregach nitów mocno wiążących z sobą blachy pancerza, potrafię to sobie wyobrazić, ale czy dziecka by to nie zanudziło i czy w ogóle by wiedziało „co autor miał na myśli”? Nie wiem, może nie doceniam inteligencji dzieci.
Gawędziarz
Po Gawędziarza Mario Vargasa Llosy nie sięgnęłabym, gdyby nie spodobała mi się inna, wspaniała książka tego autora: Szelmostwa niegrzecznej dziewczynki. Ten autor znany jest z takich książek jak Święto kozła czy Rozmowa w katedrze (których nie czytałam — jeszcze). Pierwsze, co nasuwa mi się na myśl, kiedy widzę tę książkę, to: czy naprawdę musiałam zagłębić się w treść, żeby odkryć, że na okładce jest człowiek, a nie impresjonistyczny, barwny kolaż? Czasami odnoszę wrażenie, że moja blondynkowatość przeze mnie przemawia.
Ramą tej powieści jest historia Gawędziarza, postaci poruszającej się pośród plemienia Macziguengów, człowieka uważanego za mędrca, który słynie z opowiadania dziejów plemienia, przekazywania starych, plemiennych wierzeń i zwyczajów, znającego wszystkie tajemnice kultury plemiennej. W książce przeplatają się dwie formy, jeśli mogę tak to nazwać, wspomnienia narratora, który opowiada o dziejach swojego przyjaciela Saula Zuratasa, który wyjechał do Amazonii, aby poznać życie tamtejszych ludzi, interesuje się ich kulturą i zwyczajami, oraz historie opowiadane przez Gawędziarza, barwne legendy plemienne i historie niosące za sobą pewne przesłanie.
Książka zostawia czytelnika z pytaniem do rozważenia: czy to, że czyjaś kultura wygląda inaczej od naszej, znaczy od razu, że nie jest kulturą w znaczeniu umiejętności obcowania z innymi ludźmi? Inaczej mówiąc:
Czy nasze auta, armaty, samoloty, coca-cola uprawniają nas do zlikwidowania ich dlatego, że oni nic z tego nie mają?
Nie będę przeciągać tego i tak już zbyt długiego wpisu. Niebawem pojawi się ciąg dalszy książek, które przeczytałam w ramach października z literaturą klasyczną. A co Wam udało się przeczytać w październiku? Koniecznie dajcie znać, nawet jeśli to nie były książki z klasyki literatury 😀
Ola
Komentarze
Prześlij komentarz