To też jest Kanada
czyli reportaż Joanny Gierak-Onoszko „27 śmierci Toby’ego Obeda”
Moja logika mnie czasami powala. Już od dłuższego czasu zabieram się za Czapkinsa, czyli historię Tomka Mackiewicza, himalaisty, napisaną przez Dominika Szczepańskiego, ale cały czas obawiam się, że ta książka mnie mocno przytłoczy, wobec czego bez przerwy na nią zerkam i bez przerwy sięgam po coś innego. I wiecie co? Przy tym: „sięganiu po coś innego” zabrałam się za czytanie „27 śmierci Toby’ego Obeda” Joanny Gierak-Onoszko. Gratulacje Aleksandro, odwlekając Czapkinsa, złapałaś za reportaż, który Cię porządnie trzepnął po głowie. To się nazywa przemyślany dobór książki, nie ma co.
Zastanawiałam się przez chwilę, czy nie zrobić łącznego podsumowania książek, które ostatnio czytałam, ale doszłam do wniosku, że „27 śmierci Toby’ego Obeda” jest reportażem, który zasługuje na nieco większą uwagę, niż w zbiorczym podsumowaniu.
Reportaż mówi o tym, jak Kanada — ten kraj syropem klonowym płynący — przez wiele lat wyrządzała krzywdę rdzennym dzieciom. Tysiące dzieci Pierwszych Narodów (rdzennych ludów Kanady) było odbieranych rodzicom i umieszczanych w szkołach z internatem. Rodzeństwa były rozdzielane, a dzieciom szybko wbijano przemocą do głowy, że nie mają prawa porozumiewać się ze sobą językiem krii lub inuktikut, które były ich rodzinną mową. Wchodząc do takich szkół, dzieci przestawały być ludźmi, a zaczynały być kolejnymi numerami w spisie.
Kościół katolicki ma piękny zwyczaj ręcznego zapisywania imienia i nazwiska wiernego, który zmarł, w grubej, przechowywanej w kancelarii Księdze umarłych. Przywilej ten nie dotyczył rdzennych dzieci. Wchodziły do szkoły jako numerki i jako numerki ją opuszczały.
Rodziny stawiane były przed faktem dokonanym, nie pytano ich o zgodę do umieszczenia dziecka w szkole z internatem, często nie tłumaczono powodów, dla których dziecko jest zabierane z domu, często odciągano kilkulatki od zapłakanej matki, pakowano je na furę, na której powrzucane, poupychane jak zwierzęta czekały już dzieci zabrane innym rodzinom i odjeżdżano. Dzieci pokotem umieszczano w katolickich szkołach, nie zapewniając im odpowiednich warunków do życia, zaniedbując je, co powodowało rozprzestrzenianie się wśród nich chorób i często prowadziło do śmierci tych najmłodszych i najsłabszych. Później uczono ich nowego, obcego im języka, wymagano od nich bezwzględnego posłuchu i stosowano przemoc za najdrobniejsze przewinienie. Zdarzało się, że sadzano dzieci na krześle elektrycznym, a kiedy miały za krótkie nóżki, żeby można je przypiąć dolnymi pasami, to te: „powiewały przed nimi jak flagi”, a pozostałym dzieciom kazano się temu przyglądać „w celach edukacyjnych”.
Niektóre dzieci na skutek przemocy doznały trwałych uszkodzeń ciała, niektórym do końca życia zostawały blizny. Niektóre próbowały uciec, co nie zawsze się udawało i często kończyło tragicznie. Niektóre — zawrócone przez zespół poszukiwawczy z psami — srogo ukarane po powrocie do szkoły z internatem. Niektóre zamarzały. Niektóre ginęły pod lodem, próbując uciekać.
Ale klimat się zmienia i odcina Hopedale od świata. Pojawiała się nowa, długa pora roku - mówią tu na nią: „między lodem a wodą”. To pora chlapy, pękającego lodu i załamujących się kier. Za ciepło, by bezpiecznie jeździć po zamarzniętym morzu.
Dzieci dla systemu były jak kłopotliwy przedmiot, który należy gdzieś wcisnąć, gdzieś zakwaterować, coś z nim zrobić.
Wśród dzieci, które przeżyły szkoły z internatem przeszła fala samobójstw, ci, którzy przez lata byli krzywdzeni, nie potrafili się odnaleźć w normalnym życiu. W ich umysłach zakorzeniona była tak wielka trauma, że często nie potrafili sobie z nią poradzić. Takie dzieci nie wiedziały, jak zachowywać się w społeczeństwie, nie wiedziały, jak wygląda relacja ludzi w rodzinie, często popadali w alkoholizm, a na napotkane w życiu problemy odpowiadali w jedyny sposób, jaki znali — przemocą.
Niektóre dzieci po wyjściu z placówki z internatem były zakwaterowywane u obcych ludzi. Chociaż często próbowano stworzyć im nowy dom, dzieci — które dorastały w odstręczających warunkach — nie potrafiły funkcjonować w nowych rodzinach: krzyczały, biły, uciekały, traktowały innych ludzi w sposób, w jaki ich traktowano, jaki wyniosły ze szkół z internatem.
W ciągu następnych ośmiu lat mieszkałem w dwudziestu domach. Przeprowadzałem się, a raczej przeprowadzano mnie z miejsca na miejsce średnio co cztery i pół miesiąca. Czego ja chcę, jak mi z tym jest, nie pytali. Byliśmy traktowani jak meble, jak zwalidrogi, jak worki ze śmieciami.
Przez wiele lat to, co działo się w szkołach z internatem, w większości prowadzonych przez osoby duchowne, było wyciszane przez Kościół, który zaprzeczał istnieniu jakiejkolwiek nieprawidłowości w funkcjonowaniu takich placówek. Procesy ruszyły dopiero po wielu latach; ci, którzy kiedyś krzywdzili, zostali postawieni przed sądem, a ci, których krzywdzono, otrzymali pieniężną rekompensatę. Jednak trauma pozostała z nimi na całe życie.
Można powiedzieć, że jeśli ocalejesz, to jest to już wyłącznie twój problem.
Ola

Komentarze
Prześlij komentarz