Evzen Boćek — czeska satyra
Przygodę z tym pisarzem zaczęłam jakiś czas temu od serii „Arystokratek” — „Ostatnia arystokratka”, „Arystokratka w ukropie”, „Arystokratka na koniu”, „Arystokratka i fala przestępstw na zamku Kostka”.
Tak, zdecydowanie czeski, czasami czarny, autoironiczny, nierzadko absurdalny humor mi odpowiada! Zaśmiewałam się w głos czytając pamiętniki Marii — młodej Amerykanki, której rodzina wraca do Czech, aby objąć rodowy zamek i stać się „arystokratami”. Zderzenie kultur, czeski surrealizm, galeria dziwnych postaci, humor sytuacyjny, a przede wszystkim autoironia i dystans do typowo czeskich przywar to mieszanka, która powoduje niekontrolowane wybuchy śmiechu. Lektura lekka, zabawna i przyjemna.
W kręgu moich znajomych, gdy czasami obgadujemy wyczyny naszych pociech, hasło Deniska stało się kultowe.
Nie ukrywam, że doświadczenia z poprzednimi książkami i zdecydowanie dobra promocja na „Dziennik kasztelana” sprawiły, że sięgnęłam po tą lekturę. Chyba trochę się zawiodłam. Nie uśmiałam się jak przy poprzednich tomach.
„Dziennik kasztelana” jest debiutem Evzena Boćka, jest cyniczno-gorzkim pamiętnikiem egocentryka. I nie ma tu absurdalnego czeskiego humoru. Raczej powiedziałabym, że główny bohater jest niebezpiecznie blisko depresji.
Chociaż cytat o współczesnym życiu i współczesnej kulturze jest mistrzowski.
Po co jej to wszystko? Cała ta quasi-kultura, koślawe pląsy beznogich artystów, wszelkie te gadki o gównie?... A jej argumenty, że karłowacieję mentalnie, są śmieszne. Że nie czytam gazet i nie jestem ciekaw, na którym końcu świata jakieś zero pierdnęło, że nie chodzę do kina na głupie, amerykańskie szmiry, że nie oglądam rakotwórczej telewizji, że nie słucham eunuchów z radia, że nie zamierzam podziwiać kupy piasku albo zakonserwowanego cielęcia jako dzieła sztuki, że nie czytam współczesnej literatury, która przeraża mnie równie mocno jak rak prostaty, że zbytecznym wydaje mi się posiadanie poglądu na każdy bzdet, że wolę naprawić spłuczkę w kiblu, niż słuchać bzdur o postmodernistycznej cywilizacji globalnej, że nigdzie się nie wpycham i nie przedzieram...
No oprócz tego fragmentu o literaturze to prawda w czystej postaci. A „największym zagrożeniem ludzkości nie jest broń atomowa, ale ruch turystyczny” to trafienie w samo sedno.
Niczemu się nie dziwić — to motto przewodnie tej książki, tylko dlaczego ona nie ma zakończenia? Urywa się jakby autor nie miał pomysłu. Seria wydarzeń i przemyśleń do niczego nie prowadzi.
Monika
Komentarze
Prześlij komentarz