Ciało, erotyzm, dojrzewanie
czyli Marta Dzido „Sezon na truskawki”
Cieszę się, że takie książki powstają — o kobietach, od kobiety, dla kobiet.
„Sezon na truskawki” to zbiór dziewięciu opowiadań, skupiających się wokół erotyki, z wielu perspektyw opisujących ludzką seksualność, wychodzących ponad polską mentalność, w której seks jest tematem tabu, wokół którego należy chodzić na palcach. Uważam, że w stu procentach powinno się tą książką zainteresować młode pokolenie, przede wszystkim dorastająca młodzież.
Ta książka łamie stereotypy, dla których seks jest zawsze czymś brudnym i wstydliwym. Bohaterki „Sezonu na truskawki” są w różnym stopniu doświadczone, czasami są to młode dziewczyny, które właśnie odkryły, że mają ciało, czasami dojrzałe kobiety z doświadczeniami długoletniego związku. To, co łączy wszystkie te opowiadania, to szacunek, z jakim Marta Dzido podchodzi do kobiecego ciała, uważając sensualność za coś pięknego. Kobiety w tych opowiadaniach nie mają „obszarów wstydliwych”, bo i kobiece ciało jest tu przedstawione jako przymiot, którego nie należy się wstydzić.
Ciekawe jest też zwrócenie uwagi na stosunek, jaki ogół społeczeństwa ma do mężczyzny lubiącego seks i mówiącego o tym głośno, a jaki do kobiety, robiącej to samo: bo kiedy mężczyzna lubi seks i nie waha się o tym mówić, wszystko jest ok, bo przecież to facet, bo przecież on może, bo przecież to ich — facetów — charakteryzuje. Kiedy mowa o kobiecie, sprawa wygląda inaczej. Kobieta lubiąca seks? Pewnie jest puszczalska, pewnie idzie z każdym, pewnie lodziara, a tak w ogóle to: dziwka. Ta książka krzyczy na czytelnika: „ej! kobieta też może — i powinna! — cieszyć się seksem i nie znaczy to od razu, że jest dziwką!”.
Chciała, żeby to było symboliczne, zamierzała tą pracą powiedzieć: zrozumcie wreszcie, że dziewczyna też może mieć frajdę, może się bawić, napinać cięciwę łuku i strzelać prosto w serce. Ma prawo lubić seks bez zobowiązań, chcieć całego życia i cieszyć się nim. Nie ma w tym nic złego. Złe jest tylko to, kiedy zaczynacie brzydko szeptać za jej plecami. Że taka, nie taka, owaka.
Wyjątkowość tych opowiadań zawiera się również w tym, że Marta Dzido nie boi się nazywać rzeczy po imieniu. W książce czarno na białym pojawiają się słowa typu: „cipka”, „orgazm”, „bzykanko”, a nie mają one negatywnego wydźwięku: książka napisana jest bardzo dobrym stylem, tak, że przez nią się płynie, tak, że bardzo przyjemnie się ją czyta.
Moje dwa ulubione opowiadania to: „zaraz cię utulę, zaraz cię zjem”, w którym dwójka turystów fotografuje całującą się bez opamiętania parę i „jedna jedyna”, w którym starsi już ludzie wspominają, jak tańczyli tango na gruzach miasta.
I wtedy widzę, że facet podnosi aparat do oka, kieruje obiektyw w naszą stronę, pokazując, że foto, foto, por favor, że on chciałby sfotografować nas, właśnie tu, na tle zasypiającego miasta, w świetle latarni, gdzie wokół wirujący wieczór. Nigdy nie zdarzyło mi się, żeby jakiś turysta, w dodatku obcokrajowiec, chciał zrobić mi zdjęcie, ale widzę, że ty się rozochociłaś, jak mrugasz do mnie, żeby im pozwolić. [...] Ale babka pokazuje na migi, że nie chcą, żebyśmy pozowali. Chcą nas takimi, jakimi byliśmy tuż przed, zanim się zjawili, kiedy całowałaś mnie, wspinając się na palce jak baletnica, jak obejmowałaś mnie za szyję i proszą nas teraz, żebyśmy to dla nich powtórzyli do pamiątkowego zdjęcia. Do ich wakacyjnego albumu. Ale jazda.
(„zaraz cię utulę, zaraz cię zjem”)
Ola

Komentarze
Prześlij komentarz